Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/269

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

po mchach i szczeciniastej trawie, czasem drożyną pełną wybojów, czasem zupełnie bez drogi.
Iza prowadziła szyk bardzo fantastycznie. To ją zajęła łączka usiana dębami, to kwiat szczególny, to dziki widoczek, to sarna, umykająca z żerowiska, to strumyk, ciekący z pod korzeni.
W ten sposób zagłębiali się coraz bardziej w puszczę, nie dbając o powrót i kierunek. Rozmawiali między sobą o sprawach światowych. Leon wypytywał o nowiny i znajomych; Maszkowski uzuchwalony samotnością, podrwiwał ze starych.
Nagle stanęły konie przed nieprzebytą zaporą.
Jeźdźcy, wypadkiem tym przywołani do rzeczywistości, podnieśli oczy i ujrzeli przed sobą bezdenne prawie rowy, pełne czarnej wody, a za rowami jakby trybę, porosłą splątanym gąszczem krzewów i młodszych od reszty puszczy dębów i grabów.
— Doprawdy, zbłądziliśmy! — zaśmiała się Iza.
Leon obejrzał się na hajduka.
— Trafisz stąd do Holszy?
— Trafię, miłościwy książę.
— Zatem prowadź. Co to za rowy?
— To Sumoroków droga, panie nasz.
Leon się wzdrygnął. Więc to był ten szlak krwawy, przez puszczę ku Czartomlu przebity. Tu może niedaleko stała owa rogatka Sumoroków; tu się pierwsza krew polała.
Maszkowscy nie zwrócili na odpowiedź sługi żadnej uwagi; dla nich puszcza była puszczą, droga drogą; ruszyli za przewodnikiem, mając ciągle owe rowy po prawej stronie, i dalej prowadzili rozmowę. Leon jednak już nie brał w niej udziału; jechał