Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/268

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

co? Po śniadaniu przejedziemy się trochę... Ot we troje. Zgoda?
— I owszem. Zdaje mi się, że mi konia właśnie prowadzą.
Przyjrzał się. Nie Siła wiódł wierzchowca, ale inny pokojowiec. Widok obcej twarzy niemile go dotknął. Do chłopa tego nigdy się prawie nie odzywał, twarzy jego nigdy się nie przyjrzał, nie zauważył, że się do niego przyzwyczaił, jak do sprzętu, którego potrzebę dopiero się czuje, gdy go zabraknie.
Drab liberyjny, który go zastąpił, spełniał równie dobrze obowiązek, ale księcia drażnił tylko. Drażnił go przez całe śniadanie, nieruchomy za księcia krzesłem; drażnił, gdy podawał konia do spaceru; drażnił ciągle. Maszkowski, który wszystko ściągające się do hipiki uważał, spostrzegł także tę zmianę.
— Co to za gawron jedzie za tobą, Lwie? To nie ten, co zwykle.
— Prawda! To nie Siła! — zawołała Iza.
— Nie — krótko odparł Leon.
— Ten może umie froterować posadzki, ale nie konia dosiadać! — oburzył się hrabia.
— Tem gorzej dla niego. Dokąd jedziemy? — zagadnął Leon.
— Przed siebie — rzekła Iza.
— A zatem w bory moje. Nie biorę na siebie odpowiedzialności, jeżeli zbłądzimy.
— Ostatecznie gdzieś trafimy. To rzecz zajmująca dążyć bez celu.
— A zatem, w cwał! — zakomenderował Maszkowski.
Bory w tem miejscu były jasne i czyste. Jechali