Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/267

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Potrząsnął głową. Nie nalegała, by mu nie czynić przykrości.
Dojeżdżali do Zabuża. Maszkowski dojrzał ich ze stajni i zaczął już zdala kiwać i krzyczeć. Rad był widocznie szwagrowi. Od pierwszego rzutu oka spostrzegł Leon, że między małżeństwem zapanowała większa harmonja. Iza nabrała więcej swobody i pewności siebie; hrabia był wobec żony o wiele przyzwoitszy w mowie i ruchach, odzywał się nie o samych tylko koniach, wyglądał poważnie. Gdy Iza wyszła, wziął Leona na stronę i uścisnął go z całych sił.
— Wiesz? To za żonę ci dziękuję. Gdzie u djabła taka się wyrodziła! Mówię ci, słowo daję, ja się w niej kocham. Miałem tyfus — słyszałeś? No, to mówię ci, gdybym był kawalerem, tobym bryknął na tamten świat. Lwie, tyś taki chory — żeń się. Słowo daję: kobieta, byle była do Izy, do hrabiny podobna, odchucha cię.
Tu powtórnie szwagra uścisnął i obejrzał się za żoną.
— Nudzi mi się bez niej! — rzekł. — Przychodzi do stajni, ale na krótko, bo ją ciągle odwołują. Wiesz? Konie ją już znają; nudne się robią bez niej. Nie mogę jej zatrzymywać długo; więc, co robić? Słowo daję, chodzę z nią po szkółkach i do chorych. Schwytałem tyfus — ale to nic!
Zaśmiał się głośnym, dobrodusznym śmiechem.
— A co szczególne! Z matką daje sobie radę. Słowo daję, ja tego przez całe życie nie dokazałem!
Wyjrzał przez okno.
— Widzisz, to «Kasztelan Maszkowski!» Wiesz