Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/266

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nic wielkiego — odparł, całując jej rękę. — Wyjechałem konno i tu niedaleko koń mi padł.
— Ale cię nie skaleczył? Takiś blady.
— Nie, wyszedłem cało.
— Jechałeś może do nas? — spytała serdecznie.
Nie śmiał zaprzeczyć.
— Dziękuję ci! Takeś dawno nie był, żem była niespokojna o twe zdrowie i właśnie chciałam cię odwiedzić. Zabieram cię i teraz długo zatrzymam, choć przemocą. Jakżeś zmizerniał! Żal na cię patrzeć. Muszę cię dopilnować. Takam rada, że cię spotkałam!
Wsiedli do powozu; on milczał. Nerwy jego wstrząśnięte, odprężały się powoli. Niezdolny był złożyć dwóch wyrazów.
— Miałam dużo pracy! — mówiła Iza żywo. — Epidemja wpadła do Zabuża — tyfus. Było czterdziestu chorych i dwoje moich sierot umarło. Hrabia także leżał w gorączce trzy tygodnie.
— Czemuś mnie nie zawiadomiła? — rzekł.
— Jeszczebyś zachorował!
— Tem lepiej. Możebym umarł zamiast tych sierot! — zamruczał z gorzką zawiścią.
— O Lwie! Nie można tak mówić! Pomyśl o tych, którzyby po tobie płakali.
— Trudno myśleć o czemś nieistniejącem.
— O Lwie! — szepnęła żałośnie.
— Przepraszam cię, Izo, ale mówię, co myślę. Nie zostawiam po sobie nikogo i Holszę bym dał za sposób wycofania się z życia — takiego...
— Tyś gorzej chory teraz. Powiedz, czemuś mnie porzucił?