Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/273

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

się własnemi oczyma przekonać, że go wyrzucą na trakt, na tę Karawikę, gdzie kniaź August powieszony się palił.
Maszkowscy odstąpili przerażeni.
— Co mu jest? Co mu jest? — szepnęła zbladła Iza.
Wtem z izby słudzy wyszli — sami.
— Cóż on? — krzyknął Lew.
— Toż trup! — przyciszonym, trwożnym głosem wymówił masztelarz.
Kozak kilkakroć się przeżegnał — i milczał.
— Co? — nie rozumiejąc, krzyknął książę Leon.
— Trup! — rzekł sługa bardzo blady: — trąciliśmy go... Zwalił się. W rękach mu ten papier został i leży.
— Trup! — wymówił Leon, ale usta jego nie wydały dźwięku.
Maszkowski spiął konia ostrogami i o sto kroków odskoczył.
— Trup! — powtórzył książę i niewidzialną mocą pchany, znalazł się znowu w progu.
Sumorok już nie siedział, ale leżał na podłodze, obojętny na wszelkie wyroki. W rękach mu papier tkwił, pokrzywionemi palcami wpił się weń, opończa rozsunęła się, a z pod niej widać było członki żółto-sinawej barwy.
Teraz dopiero śmierć było na nim widać: w sztywności, w oczach ciągle otwartych, w ustach obwisłych, w nieruchomości ciała.
Książę patrzał, jak skamieniały; w milczeniu patrzali słudzy. Było tak cicho, że głośno i daleko słyszeć się dawał nierówny oddech Leona i brzęczenie wielkich much nad zwłokami.