Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/260

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Po chwili Leon podniósł się i obejrzał. Nie widać było tarantów: skręciły na boczną drogę — widzenie znikło — on opadł ponownie na poduszki powozu. Teraz oczy przymknął i zdawał się zasypiać. Wyobraźnia jego, podrażniona chorobliwem rozerwaniem i wrażeniem minionego dnia, poczęła mu nasuwać na myśl jakieś fantastyczne obrazy. Iza, ruiny, zabuzka wieczerza i to ostatnie spotkanie — wszystko się zlało razem. Roiło mu się, że to on jest Maszkowskim, że posiada wszystko: bogactwo, świetne stosunki i z książęcego domu żonę, jak marzenie piękną, jak ideał kochającą i dobrą. Nie cierpiał i był szczęśliwy chwałą swoją. Pałac jego nie mieścił przyjaciół, a on sam młody był, dumny, silny. Księżna miała dla ludzi maskę z lodu, dla niego serce kochanki, a on ją tłumom przedstawiał — pyszny i wyniosły, szmerów zachwytu i zazdrości słuchając, jak muzyki rozkosznej. W marzeniu jednak nawet nie śmiał jej w twarz spojrzeć, nazwać po imieniu; tylko wciąż powtarzał sobie, że ją z książęcego rodu wziął, z królami jest równa, dwa razy tyle co on przodków liczy!
Nagle to marzenie jego spłoszył głuchy hałas i wstrząśnienie. Wyprostował się i oczy otworzył. Powóz był pod sklepieniem ruin. I wtedy Leon raz ostatni swe marzenie ujrzał — i twarz żony-księżny. Nie była z królów ani możnych, nie wiodła mu w dom dumy i pychy; pałac był pusty zamiast zazdrości — lekceważenie i pogarda, zamiast chwały — upokorzenie. Nie była księżną, — była tylko jego umiłowaniem — była tylko jego żoną, i świat jego zaślepieniu i szaleństwu urągał.