Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/259

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zał, ani wyraził, tylko czuł niewyraźny zawód i żal do Izy, że może gustować w podobnem otoczeniu.
Zaraz po wieczerzy, unikając rozmowy z siostrą i jej pytań o zdanie i wrażenia odjechał. Lecz Iza i w ostatniej chwili zdobyła go sobie. Nie umiał się oprzeć jej słodyczy i serdeczności, gdy go na ganku uścisnęła raz ostatni, prosząc, by dnia tego nie zapomniał i serca swego jej nie odbierał.
Odjechał nareszcie. Noc już była księżycowa i ciepła. Rozparł się w powozie i rozmyślał o dniu przebytym. Obraz Izy, jak złota niteczka spajał te wspomnienia. Stanowczo nie żałował ani swych zwierzeń, ani ustępstwa dumy nawet względem Maszkowskiego. Za dzień ten ulgi i zapomnienia wdzięczen będzie zawsze Izie.
Powóz toczył się szybko. Przed nim, jak meteor, świecił kaganiec w rękach konnego hajduka i czerwoną ruchomą łunę rzucał na przydrożne drzewa i pola. Zjeżdżały szybko na bok spotkane furmanki; po wsiach psy podnosiły straszliwy hałas. Niedaleko Karawiki zjechała też na sam kraj gościńca bryczka, zaprzężona parą tarantów. Jakiś czas ten ekwipaż szlachecki i powóz magnata jechały równolegle. Książę bezwiednie oczy tam skierował i nagle cały się wstrząsnął. Zdjął kapelusz i nisko głowę pochylił; poznał Gabrynię Grzymalankę. Ona na ukłon jego odpowiedziała skinieniem i sekundę może spotkali się wzrokiem. Czerwony blask kagańca ześlizgnął się dalej — a księżyc obie twarze pokrył bladością. Sekundę też jechali równolegle; kobieta rzuciła niedosłyszalny rozkaz swemu woźnicy, ten konie wstrzymał — i znowu książęcy cug był sam na gościńcu.