Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/258

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ale grzecznie. Po chwili wezwano do wieczerzy. W progu sali jadalnej Leon aż się przestraszył długością stołu i ilością nakryć. Nie pojmował, gdzie są ci goście. Zaledwie zajęli miejsca, sala zaczęła się zaludniać. Ci goście — był to proboszcz, jowialny staruszek, lekarz młody i żywy, nauczyciel rzemiosł, człowiek o spracowanych dłoniach i głowie myśliciela, plenipotent hrabiego, zawiędły jurysta, kilka kobiet, pomocnic snać hrabiny, nie młodych już i poważnych, a wreszcie wąsaty szlachcic, rządca Zabuża. Proboszcz odmówił modlitwę i wszyscy usiedli do jednego stołu.
Leonowi się zdało, że śni jakieś czasy patrjarchalne. Z początku mieszane to grono było mu przykre; czuł się nieswój i w milczeniu się rozglądał i słuchał. Iza rozpoczęła rozmowę z lekarzem; wtrącił się do niej proboszcz, potem plenipotent i przy drugiem już daniu rozmawiali wszyscy, mitygując głos i ruchy, ale śmiało i swobodnie. Iza dobierała przedmioty przystępne i zajmujące, lekarz opowiadał epizody swego pracowitego zawodu, proboszcz żartował dobrotliwie; najrzadziej odzywał się nauczyciel rzemiosł i rządca, którego gruby głos daremnie starał się dla ucha być przystępniejszym. Maszkowski spierał się z jurystą; stara hrabina usiłowała być uprzejmą. Przy końcu obiadu, już wesołość ogarnęła wszystkich, zatarła różnicę stanów i społecznej hierarchji. Tylko Leon milczał — oszołomiony taką biesiadą. Patrzał na Izę rozpromienioną, na spokojnego Maszkowskiego, na zadowoloną starą hrabinę — i nie mógł pojąc, jak oni tak żyć mogą, i co za sens i przyjemność ma to zbieranie niesłychane podwładnych i gawiedzi do towarzystwa i stołu? Naturalnie uwag swych nie oka-