Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/255

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

pierwsza rzecz, com spostrzegła. Boso chodzili, przeważnie kobiety i dzieci — po śniegu i lodzie. To było coś okropnego! A teraz patrz, wszyscy mają trzewiki i buty.
— Jakeś to uczyniła? — spytał z zajęciem.
— Dawałam każdemu spotkanemu boso nowe obuwie. Wzięłam za zwyczaj jeden dzień w tygodniu poświęcać wsiom po kolei. Ty ich za wiele masz i nie mógłbyś tego uczynić; ja teraz znam wszystkie i nawet niektórych ludzi znam po imieniu. Z początku bardzo mi było przykro i trudno ich przekonać, ale teraz, patrz, wszyscy obuci! Nawet tacy!
Powiedziała to z triumfem, pokazując małego chłopczynę, który wybiegł zwabiony turkotem na środek ulicy i odkrywszy lnianą główkę, patrzał to na panią swoją, to na swoje buty, dwa te przedmioty ściśle z sobą łącząc w pojęciu.
— Co za pomysł — rzekł Leon, przypatrując się raz pierwszy w życiu spotkanym chłopom.
Rzeczywiście nikt nie był bosy, a każdy na widok hrabiny kłaniał się do ziemi, pozdrawiając śmiało i wesoło, jak osobę dobrze znajomą i drogą.
— Jakie tu wszystko brudne! — ze wstrętem zauważył książę.
— O, bardzo proszę! — zawołała Iza, tonem osobistej urazy. — U ciebie, w Holszy, daleko brudniej.
— Może! Nie porównywałem! — odparł ubawiony jej żywością.
— U ciebie nawet brudniej, niż w Czorbowcu. Doprawdy to dziwne: wuj taki praktyczny, a kuzynki oddane zabawom i strojom. Zachęcałam je,