Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/254

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

rów; jak starzec żył tylko wspomnieniem i opowiadał jej dzieje kilku miesięcy z drobiazgową dokładnością, jakby to było jego całe życie, a przedtem i potem nic już nie było godnego wzmianki i pamięci.
Niepostrzeżenie płynęły godziny i dopiero głos dzwonu wzywający na nieszpory do kaplicy, przypomniał im czas odwrotu.
Leon umilkł, nagle przerażony swą otwartością, lękliwie spojrzał na siostrę. Uścisnęła go długo i serdecznie.
— Dałeś mi skarby swą wiarą, Lwie. Nie odbierzesz ich; pozwolisz mi zawsze czuć i cierpieć z tobą — poprosiła, jak o łaskę.
— Kocham cię, Izo, i tylko żałuję, żem ciebie poznał tak późno!
Zeszli z ruin i jakby czar prysnął, mówili już o rzeczach potocznych, ale pełni wewnętrznego wesela z tego bratniego związku, patrząc na siebie już jak starzy, dawni przyjaciele.
Podano przekąskę — i pierwsza czerwień zachodu objęła niebiosa, gdy Leon wsadził siostrę do powozu i sam się koło niej umieścił.
Jechali, żalem zdjęci, że tak prędko się rozstaną. Na granicy Zabuża, w przejeździe przez jakąś wieś, Iza się ożywiła.
— Uważasz tutaj coś szczególnego? — spytała brata.
Obejrzał się i zaprzeczył.
— To moja wieś! — odparła z pewną dumą — pokaż mi tutaj jednego bosego.
— Bosego? — powtórzył zdziwiony.
— A tak. Wiesz, jakem tu przyjechała, to była