Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/256

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

żeby zajrzały do dworków i chat, ale mnie wyśmiały! — zakończyła smutno.
— Patrz, Izo: oto masz jednego bosego!
— Stój! — krzyknęła hrabina do stangreta, i wychylając się z powozu, zawołała obdartego wędrowca, który z węzełkiem na plecach, szedł skrajem drogi.
Zagadnięty stanął i dziwnie ponuro patrzał na panów.
— Skąd wy, człowieku? — spytała Iza.
— Z Holszy — dziko odpowiedział człek.
Leon poczuł coś w rodzaju wstydu.
— Ruszaj! — rzekł do stangreta.
Powóz potoczył się dalej, a Iza, aby zatrzeć przykre wrażenie, opowiadała:
— Mniejsza o buty; te każdy chętnie brał i nosił; nawet pewnie z początku oszukiwali mnie i dostawali po dwie pary. Ale potem zaczęłam pytać spotkanych ludzi: ile jest Bogów? I zaledwie dziesiąty, dorosły już człowiek odpowiedział, że jest trzech; inni odpowiadali: «Nie wiem». Pytałam ich, co znaczą krzyże po drodze i żaden nie wiedział, co drzewo symboliczne wyobraża. Mój Boże! toż to masy — to tysiące takie ciemne! Było to dla mnie straszne odkrycie! Potem zajrzałam do chat i domków szlachty szarej. Ile tam chorób, ile przesądów, jakie nieposzanowanie higjeny! Trudno zrozumieć, jak oni wszyscy w dzieciństwie nie umierają!
— Więc ich katechizujesz i leczysz? — z zajęciem spytał Leon.
— Nie sama. Co do katechizacji, wpłynęłam na proboszcza i pomagam mu, ile mogę. Co do chorych,