Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/252

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

myślnego używania. Zaczęłam myśleć, i wiele rzeczy stało mi się jasnemi. Nie wiem, czem jest takie szczęście, jakie mi się dawniej śniło, ale chyba nie większe od zwycięstwa nad sobą i od spokoju duszy, gdy się uczyni coś dobrego.
— Zazdroszczę ci zatem, Izo. Ja zupełnie jestem do wszelkiej pracy i czynu niezdolny. Byłem zapewne słabszy od ciebie. Niema we mnie materjału.
— Dlaczegóż zatem oparłeś się matce? Żebyś siły nie miał, płynąłbyś z prądem.
— Ja sam się sobie dziwię. Uległem nie sile woli, ale chwilowemu rozdrażnieniu i gorączce.
— Więc, żeby to, coś przeszedł, snem było — postąpiłbyś inaczej na jawie?
Zamyślił się.
— Może być, Izo! — rzekł niepewnym głosem.
Pochyliła się ku niemu i z uśmiechem szepnęła:
— Skurcz serce!
Poczerwieniał, jak złapany złodziej.
— Wiem, o czem myślisz, Izo! Nie — to jest widmem, w które czasem się wpatruję, jak lunatyk. Nawet i szczęścia nie chcę teraz! Niczego, niczego!
— Zechcesz, gdy wrócisz do równowagi po doznanych wrażeniach.
Już nie chciał się z nią spierać i tylko głową potrząsnął.
Wsunęła się przed słońcem w cień muru i opierając głowę na jego ramieniu, nieśmiało szepnęła:
— Lwie, nie przykra ci będzie moja prośba?
— Żadna, Izo! Od dzisiaj masz prawo nademną.
— To mi opowiedz... jaka... ona? — wyszeptała ledwie dosłyszalnem tchnieniem.