Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/251

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nie, Izo! Z tobą jest mi tu dobrze!
Urwał i po chwili wahania, mówił dalej:
— Czytałem gdzieś, kiedyś, że dzieciom chińskim wpajają od kolebki jedną zasadę: «Skurcz serce». Bardzo niedawno przypomniałem to sobie. Jakie to dalekie w tegoczesnych pojęciach, a jakie nam bliskie i wkorzenione!
— Wkorzenione, bo spełniane bezmyślnie. Gdy się zdaje sprawę, nałóg jest bliskim upadku — odparła poważnie.
— Wątpię, Izo. Drzewo się szczepi za młodu, i takiem już pozostaje.
— Byłoby to rzeczą bardzo smutną, Lwie, w zastosowaniu do człowieka.
— Myślenie jest zawsze smutne — Izo.
— Ale bez myślenia nie byłoby postępu. Ty Lwie, jesteś tego dowodem. Ty pójdziesz naprzód.
— O nie! — zaprzeczył stanowczo.
— Owszem. Tylko nie zaraz. Teraz przetrawiasz się i myślisz. Jesteś znękany i wyrzucony gwałtownie z kolei; to ci odbiera siłę, zużywa energję. Gdybyś nie kochał, a raczej gdybyś kochał źle, tobyś się zmarnował. Ale jestem pewna, że kochasz szlachetnie i aby tego ludziom dowieść, zaczniesz czynić, aby ich zmusić do szacunku, aby im okazać, że ty sam jesteś swoim panem i królem.
— Izo, kto ciebie tego nauczył? — spytał zdziwiony.
— Myślenie, Lwie! — odrzekła z uśmiechem. — Marzenia moje pochowałam i uczułam się taką nędzną, słabą, marną — nie wiedzącą, co czynić z życiem. Wstręt instynktowny miałam do bezczynnego i bez-