Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/250

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— A więc chodź ze mną i nie patrz w dół, aby nie dostać zawrotu głowy.
Przedarł się przez gąszcze i wprowadził Izę uważnie po wąziutkich, w kamieniu kutych schodkach.
— Leonie, ostrożnie! — zawołała. — Nie mogę patrzeć, jak ty stoisz nad otchłanią.
On zadrżał. Zdało mu się, że to ktoś inny wymawia te słowa. Niegdyś na tem miejscu ten ktoś równie trwożnie prosił go, by się usunął od otchłani. Zaciął wargi nerwowo i nic nie odrzekł.
Stanęli na krużganku. Iza oparła się o balustradę kamienną i zachwycała widokiem; on usiadł na kamieniu i o ścianę oparty — cierpiał. Obejrzała się, zdziwiona jego milczeniem; zdziwiona jeszcze bardziej wyrazem jego twarzy, umilkła również i zajęła miejsce obok niego.
— Ale ty znasz te ruiny! — odezwała się umyślnie wesoło, żeby go rozerwać. — Widzę, że dla ciebie nie była to eksploracyjna podróż!
— Znam! — odparł głosem jakby sennym, oczu od jednego punktu nie odrywając — tylko bardzo dawno już tutaj nie byłem.
Jakby nagłą myślą wstrząśnięty, wstał i podszedł do jednej z nisz ściany, pilnie się czemuś przypatrując. Iza spojrzała przez jego ramię i przeczytała na jednej z cegieł ostrem narzędziem wycięte dwie litery L. i G., potem rok i datę. Nie zrobiła żadnej uwagi i nawet nie okazała, że widziała; ale on się na nią obejrzał i rzekł:
— Nie byłem tutaj — od tego dnia!
— Możem ci przykrość zrobiła mem żądaniem. Zejdźmy!