Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/249

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jam winien i bardzobym się czuł szczęśliwy, mogąc ci kiedy zrobić przyjemność.
— Możesz! — szepnęła, coraz więcej nabierając ducha. — Uważaj mnie za siostrę — za rodzoną duszę!
Leon powstał i kolano zgiął przed nią.
— Dziękuję ci, Izo! — szepnął wzruszony.
Objęła go rękami za szyję i uścisnęła. Umilkli, jakby onieśmieleni uroczystością tej chwili. Może długoletnie nawyknienie do ukrywania uczuć i myśli jeszcze ich hamowało. Iza zaczęła pierwsza:
— W tej sali chłodno i smutno. W Zabużu nawykłam do ruchu i powietrza. Wyjdźmy, Lwie. Czy wiesz, że mając te ruiny tyle lat przed oczyma, nigdy na nich nie byłam. Zapewne i ty ich nie znasz. Pójdziemy badać nieznane kraje!
Odwrócił się szybko po jej kapelusz i nic nie odparł. Wyszli na słońce wiosennego południa, i rozmawiając coraz swobodniej, zagłębili się między zwaliska. Ptaszki porywały im się z pod nóg — z gniazd między krzakami i trawą wewnętrznych dziedzińców. Iza ciekawie zaglądała po kątach, pytała brata o znaczenie kurytarzy i sklepień, szukała po murach napisów i śladów kul.
— Widok z góry musi być przepyszny, ale wejście zbyt strome. Wyglądamy wśród tych ścian, jak mysz na dnie studni.
— Jeżeli nie boisz się przepaści, możemy dotrzeć znacznej wysokości: strażniczego nad bramą krużganka, ale schody są bardzo wąskie i bez poręczy.
— Utrzymasz mnie w razie upadku! — zawołała wesoło.