Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/248

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ciebie kochałam najwięcej z całej rodziny. Kochałam, choć nie znałam — a teraz kocham, bo znam. Takiś mi był szlachetny, Lwie!
Książę rączkę jej wziął i w milczeniu ucałował. Ośmielona tym triumfem, zajrzała mu w twarz oczyma pełnemi serdecznych łez.
— Marzyłam zawsze, że się kiedyś zrozumiemy i będziemy dla siebie prawdziwie rodzeństwem.
Leon jej przerwał:
— Izo, a jednak ja byłem złym bratem! Wtedy, gdyś się wzdragała iść za mąż, powinienem był cię obronić. Byłem nikczemny tchórz!
— Ja też wtedy trochę miałam żalu do ciebie, ale krótko. Jakem się rozejrzała po świecie i ludziach, tom zrozumiała, że hrabia uchronił mnie od stokroć gorszego losu. Szczęścia niema nigdzie, a mogłam tak trafić, że nawet nie mogłabym uczynić nic drugim dobrego. Może najlepiej się stało, Lwie. Teraz już spokojnam.
Umilkła, wrażeniem swem przejęta, a książę oczy na nią wzniósł i słuchał, jak bajki... To stworzenie takie śliczne, takie słodkie i miłe, wzrosło w tej ponurej Holszy, pod ręką matki despotki; obcował z nią i nie znał, i trzeba było obojga nieszczęść, aby zbliżyć i porozumieć tych najbliższych więzami krwi, a może i duszą... Doznawał teraz wrażenia łagodnego ukojenia i serdeczności, a zarazem wyrzutów, że gdyby on był wtedy dla niej, jak teraz dla siebie, stałym, nie płakałyby te śliczne oczy, nie drżałby srebrny głos. Zgodą swoją na wolę matki uszanował formę, poświęcił treść swych obowiązków.
— Izo — rzekł serdecznie — w każdym razie