Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/247

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

z niepokoju, a potem te dzieci i chorzy, i wieczorne pacierze. Cały ten kram gotów mi spaść na głowę.
— Nie, hrabio — stanę na czas — na obiad!
Podeszła do niego i tak słodko spojrzała w oczy, że się Maszkowski zmieszał, poczerwieniał, obejrzał na prawo i lewo, a potem niezgrabnie pochylił się do niej i pocałował w samo ucho.
— Książę daruje! — zaśmiał się — matka nie pozwala nam się całować w salonie. Dowodzi, że to nie wypada. A ja znajduję, że to głupie i basta!
Leon milczał i bardzo był blady. Może pomyślał, że i od pocałunku takiego jest wydziedziczony.
Po chwili sami zostali z Izą i byli zakłopotani. Między nimi nie było nigdy bratniego stosunku i zaufania, nie było prawie znajomości. Ale Iza miała serce kobiece, czułe, pełne przeczuć i delikatności, może pełne smutnego doświadczenia i tak chętne, by ból cudzy odczuć i wysłuchać. Ona czuła, że człowieka tego zjada milczenie i skrytość, że mu lżej będzie, gdy skorupę swych nawyknień odrzuci i człowiekiem będzie. Nie gwałciła zaufania. Usiadła blisko niego i zaczęła pytać, co czyta? Co czynić zamierza? Czy nie myśli podróżować? Wnikała powoli w jego duszę. Głosem swym i obojętnym przedmiotem starała się go uspokoić, natchnąć wiarą. Potem zaczęła mu opowiadać o sobie, o dzieciństwie, o naukach, o pierwszych wrażeniach światowych. Marzycielką była, entuzjastką, kochała wszystkich, wierzyła każdemu, roiła cuda.
Tu przechyliła się ku niemu i pieszczotliwie dotykając śliczną główką jego twarzy, mówiła z pewnem wahaniem i wdzięczną nieśmiałością: