Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/246

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Co to za konie! Takie same plamki — równy wzrost, formy, charakter! Bliźnięta chyba! Ty byś mógł je dla mnie dostać. Wiesz — o cenę mi nie chodzi. Warjuję za temi szkapami!
— Jeżeli spotkam Grzymałę — wspomnę.
— Dziękuję ci. Podobno w twoich dobrach dzieją się straszne nieporządki?
— Nie wiem. Dawnom w to nie wglądał. Nie sądzę jednak, żeby się działo coś groźnego; rządcaby mi doniósł.
— Ten twój rządca, to oberwaniec z szubienicy. On krzyżuje, słyszę, perszerony z anglikami!
— Bardzo być może, alem nie specjalista! — obojętnie odparł Leon.
— Słyszałeś, że Idalja idzie za mąż? — spytała Iza.
— Czytałem w gazetach.
— A! Strzeliło babie do głowy! — mruknął Maszkowski, znudzony długiem siedzeniem.
Iza spostrzegła jego niecierpliwość.
— Spieszno ci do domu, hrabio? — spytała.
— Uhm! trzy klacze mam chore!
— A jabym tak chciała jeszcze z Leonem pozostać! — szepnęła, patrząc błagalnie to na jednego, to na drugiego.
Książę zwrócił się do szwagra.
— Jeżeli hrabia nie ma nic przeciw temu, to holszańskie konie służyć będą Izie z powrotem.
— Dobre konie... trochę stare! — mruknął.
— Woziły mnie często! Proszę, hrabio, zostaw mnie tutaj. Odwiezie mnie Lew do Zabuża.
— Byle nie późno, bo tam matka zagryzie mnie