Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/245

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nie, hrabio. Com stracił, nie odzyszczę tym kosztem. Po co próbować? Ludzie przyjęliby mnie znowu do siebie i miałbym znowu przyjaciół. Nie zatarłbym jednak w pamięci faktu, żem ich nie miał przez tyle miesięcy, dlatego tylko, żem swój honor uszanował. Nie ceniłbym ich po tej próbie. Za waszą łaskę nad wyraz jestem wdzięczen; tego także w pamięci nie zatrę.
— Et! jaka tam łaska! — machnął ręką Maszkowski. — Nie ukamienują nas za tę bytność. Matka pisała wprawdzie do Izy, żeby się nie ośmieliła bywać w Holszy; ale co mi tam matka, kiedy siedzi aż w Paryżu!
Maszkowski w ferworze zapomniał nawet tytułować żony hrabiną, co przecie było obowiązującem.
— Już oddawna chciałam cię zobaczyć i powiedzieć, że ja... że ja... z tobą! — jąkając się ze wzruszenia, szepnęła Iza.
Leon dłoń jej w milczeniu ucałował.
Maszkowski pierwszy raz w Holszy nie czuł się skrępowanym. Nabierał coraz więcej śmiałości.
— Musi być djablo piękna ta panna Grzymalanka — zawołał — jeżeli ci tak głęboko siedzi w głowie.
Leon znowu poczerwieniał i chciał umilknąć, urażony w swem pojęciu delikatności, ale spojrzał na Izę, która go wzrokiem błagała o względność dla męża i odparł spokojnie:
— Zdawało mi się, że bywałeś u Grzymały?
— Bywałem, ale w stajni. Nie wiesz, czy ma dotąd swe taranty?
— Od powrotu nie widziałem się z nim wcale.