Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/244

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

bużu, ale nie chciałem się okazać natrętnym. Ślicznie wyglądasz, Izo. A hrabia gdzie?
— Hrabia został za mną. Ale ty, bracie, bardzo źle wyglądasz. Czy się leczysz?
— A na co? Nic mi nie jest. Naderwane mam nerwy, a na to niema lekarstwa. Ale proszę cię, Izo, daruj, żem cię na progu nie przyjął. Przejdziemy do salonu. Tutaj dym tytuniowy będzie ci przykrym.
W salonie przyłączył się do nich Maszkowski i przywitał szwagra opowieścią cnót szwedek. Potem dopiero przyjrzał się księciu.
— Ale zeszkapiałeś, Lwie! — oświadczył szczerze.
— Starość! — z bladym uśmiechem odrzekł gospodarz.
— Nie starość, ale romanse — po swojemu ze śmiechem szerokim poprawił Maszkowski. — Cóż matka? Larum podniosła! Podziwiam twoją odwagę. Jabym za cenę Holszy nie zaczepił żadnej matrony, a szczególnie waszej matki!
Leon poczerwieniał nagle i sekundę milczał. Chciał się po dawnemu otoczyć nieprzystępnością, ale zrozumiał, że nie wolno mu chłodem i skrytością odpłacać tym jedynym ludziom, którzy go odwiedzili wbrew całemu światu, co wedle pojęć ich sfery równało się bohaterstwu.
— Nie mogłem postąpić inaczej — odparł. — Chociaż pewien jestem, że matka mniej miała przykrości w tej sprawie, niż ja. Stało się jednak i nie da się cofnąć spełnionego.
— Ech! Gdybyś się przed matką upokorzył — zaczął Maszkowski pojednawczo — toby się wszystko wygładziło.