Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/243

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kazywać ze wszech stron, i oczy Izy zajaśniały na widok dobrze sobie znanej, biało-złocistej liberji.
— Książę w domu? — spytała Siły, który jej wysiadać pomagał, a potem do kolan się pochylił.
— W domu, jasna pani!
— Zdrów?
— Nie leży, ale nie bardzo zdrów! — frasobliwie odparł wierny sługa.
Zwróciła się ku mężowi, ale Maszkowski nadbiegłemu masztalerzowi tłumaczył długo i szeroko, jak ma szwedki pielęgnować, więc niecierpliwa, zawołała do Siły:
— Prowadź mię do księcia!
Lokaj ruszył przodem, ona za nim przez ogromne puste salony, z których nawet wiosna nie potrafiła wygnać chłodu i sztywności. Widocznie nikt w nich nie mieszkał. Izie, która je pamiętała pełne gości i głosów, ścisnęło się serce smutkiem.
W gabinecie tureckim znalazła nareszcie brata. Siedział i czytał tak zatopiony w książce, a samotnością uśpiony, że głosu lokaja nie zauważył, i dopiero, gdy Iza się pochyliła nad nim, drgnął nerwowo, i, oczom nie wierząc, wpatrywał się w nią w milczeniu.
Bardzo był mizerny, a tak blady, że wszystkie żyłki znać było na skroniach i czole. W oczach palił mu się nieprzyjemny ogień.
— Przyjechaliśmy cię odwiedzić, Leonie! — rzekła Iza, dotykając jego czoła ustami.
Wówczas dopiero oprzytomniał, rzucił książkę, podał jej obie dłonie.
— Serdeczne dzięki. Dawnobym już był w Za-