Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/242

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Dopiero, gdy wpadli na jakiś ohydny bruk, oczy podniósł i poznał, że była to Holsza.
— A co, hrabino! — zawołał triumfująco — jedziemy wiorst piętnaście, dwadzieścia siedem minut. Wygrałem zakład! A teraz dosyć. Niech te latawce odpoczną!
— Nie wygrał hrabia, bo wedle umowy kurs powinien trwać 22 i pół minuty. Ale będę wspaniałomyślna i daruję hrabiemu te minuty. Biedne koniki! Trzeba im spocząć. Chwała Bogu, że do gościnnego żłobu im nie daleko.
I nim on miał czas na rozmysł i protest, zwróciła na stronę, barjerami od przepaści odgrodzoną drogą do ruin i pałacu i by uwagę jego zająć, szczebiotała o koniach, pytała o nazwy i parantelę, prosiła, by ją sekretów wyścigowych nauczył.
Rozpromieniony był, i po raz pierwszy zakochany w żonie.
Ona, rozmawiając, machinalnie rozglądała się po otoczeniu. Wiosna oplotła ruiny szatą puszystą krzewów i traw; bujały po szkarpach wczesne kwiaty; ze szczelin zbiegały w dół warkocze chmielu i jeżyn kolących; widok na miasteczko czerwono kryte; sadami podszyte były ściany; w górę oprócz ruin, nic jeszcze widać nie było. A wtem wyjechali z pod krużganka i pałac ukazał się oczom Izy.
Nie było nigdzie ruchu, ani człowieka. Zatrwożyła się, że brata nie zastanie; ale chorągiew była na wieżycy — znak obecności pana; tylko i ta chorągiew wyglądała smutna, ku ziemi zwieszona, nie łechtana wiatrem, jakby senna...
Dopiero na turkot powozu ludzie zaczęli się po-