Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/241

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

strzałów z bata i wyprowadzić po kolei wszystkie konie.
Ogłuszona pukiem z batów i tysiącem nazw angielskich, straciwszy wątek genealogji tych wszystkich gniadych, karych i siwych olbrzymów, Iza słuchała jednak cierpliwie, mając jeden cel na myśli, i okazywała nadzwyczajne zajęcie sportem.
Maszkowski był rozpromieniony.
Na zakończenie kazał wyprowadzić dwa szwedzkie bieguny, brzydkie z pozoru i dzikie.
— To, hrabino konie, które ścigają się z parą. Półtorej minuty wiorsta. Słowo daję.
— Nie może być! — zawołała z powątpiewaniem.
— Jakto, nie może być? To fakt! Mogę się z hrabiną założyć sto przeciw jednemu!
— Załóżmy się, hrabio! I owszem! — zaśmiała się radośnie. — Możemy przecie zakład natychmiast rozegrać.
— Pyszna myśl! Hrabina się ubierze, a ja każę zaprzęgać. Spróbujemy szwedek!
Iza poskoczyła do domu, aby zmienić ubranie, i po chwili zeszła z ganku gotowa do drogi. Maszkowski sam powoził malutkim koczykiem. Za bramą odegrała mu cugle z rąk.
— Może one tylko hrabiego słuchają? — rzekła uśmiechając się figlarnie.
Koniki rzeczywiście szły jak wiatr.
Maszkowski, zajęty admiracją ich biegu, liczeniem wiorstowych słupów i sprawdzaniem zegarka, nie zwracał uwagi, dokąd jadą.