Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/234

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jest czy mam baronowi życzenia swe już składać? — odparł Leon, siląc się na uśmiech.
— Życzenia! Dziękuję księciu! Tak, żenię się. Nawa moja ugrzęzła między Charybdą i Scyllą. Z jednej strony papa z wekslami, z drugiej córka z posagiem. Ha, wybrałem mniejsze nieszczęście! Słyszałem i ja, że księcia w tej chwili objęły także dwa wiry i że książę wybrał — mniejsze. — Co prawda, narażać się na drwiny bez żadnej kompensaty brzęczącej nie warto.
— Wiry te niegodne wzmianki baronie! — chłodno rzucił Leon.
— Spotkanie dzisiaj? — spytał baron, zaprzestając uwag i szyderstwa.
— Nie wiem. Dotąd nie mam jeszcze świadków.
— Ah, bah! Ja pierwszy służyćbym gotów.
Leon się lekko ukłonił, czekając końca.
— Ale nie mam czasu! Do wieczora muszę dostać 20.000 franków na zastaw fotografji panny Róży Rosenberg z podpisem: «Memu narzeczonemu na pamiątkę». Zdaje mi się, że to wyraźna gwarancja?
Leon popatrzył sekundę w twarz mówiącego brzydką, bladą, wykrzywioną grymasem złośliwej małpy. Myśl jego była wyraźną. Poznał, że jest odgadnięty i zawstydził się, że nie był doszczętu cynikiem.
Zaśmiał się bezczelnie.
— Ano, książę jest domyślny! Słyszałem, jak się przysięgano odmówić księciu rycerskiej usługi. Poczułem więc i ja krew rycerską w sobie. Postanowiłem stanąć przeciw wszystkim przy księciu i...
Leon przerwał, aby z jego ust podłości nie posłyszeć. Zanadto go to nerwowało.