Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/233

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

cerze odpinał kamasze! Uhm! Albo to zresztą jedno! Widziałam was, o! widziałam. Cóż nie podobała się tobie? Za ostra!
— Nie pamiętam.
— Ależ chłopcze, wyglądasz zupełnie rozbity. Zaczynam myśleć, że żałujesz tej krzywej narzeczonej. Która godzina? Już tak późno! Muszę zmykać, żeby się nie skompromitować. Przeprowadź mnie. To wygląda szykownie!
Leon, aby tylko sam pozostać, gotów był na wszelkie ofiary. Słaniając się, z zawrotem głowy odstawił «damę» do karety.
Potem znów oczekiwał księcia Armanda; oczekiwał noc całą, oczekiwał ranek.
Spóźniali się — może jeszcze na rozmysł z jego strony rachowali. Nareszcie zjawili się około południa. Rozmówiono się w trzech słowach i natychmiast po ich odejściu Leon posłał kartkę do dwóch znajomych, prosząc o honorową usługę. Posłaniec odniósł mu list. Tych panów nie było w domu. Niczego jeszcze nie przesądzając, posłał po dwóch innych: i ci byli nieobecni. Wtedy zrozumiał, że został sam zupełnie. Ścisnął głowę dłońmi i zgrzytnął zębami ze wstydu i złości. Znów usiadł i już chciał pisać, że sam o warunki się ułoży, a raczej, że wszelkie z góry przyjmuje, gdy mu oznajmiono gościa.
Był to baron Amadeusz.
— Wpadłem do Paryża przejazdem i korzystam ze sposobności, aby księcia powitać. Cóż słychać? — zawołał swobodnie, wciskając monokl w oko i kiwając się z nogi na nogę.
— Nic tak bardzo osobliwego. Słyszałem... to