Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/235

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Dziękuję za usługę, baronie. Nawzajem bardzo mi będzie przyjemnie odwdzięczyć się i oszczędzić starania o pieniądze, służąc potrzebną kwotą.
— Mille grâces, książę. Bez załogu fotografji panny Róży Rosenberg? Wymawiając to imię, mam wrażenie, że już kąpię się we wschodnich olejkach. Jestem tedy na usługi księcia! Kto jest z tamtej strony?
Leon wymienił świadków przeciwnika.
— Superbe! Za godzinę wrócę z odpowiedzią.
Zakręcił się na obcasie i nucąc, wyszedł. Książę upadł na fotel i otarł pot z czoła. Czego nie pokrywały formy towarzyskie i jak delikatną i cienką była ta skorupka światowa! Baron Amadeusz miał opinję skończonego gentlemana — a był!... Nagle, zamiast myśl swoją dokończyć, książę się obejrzał i półgłosem szepnął:
— Żeby tu był Grzymała!
Pewien był, że tenby przy nim stanął w potrzebie — ten jeden — z drugiego świata i obcy.
Tymczasem baron, raz kupiony, okazał się wzorowym, załatwił wszelkie formalności i wrócił, zawsze nucąc i kiwając się, z oznajmieniem, że rozprawa naznaczona na rano dnia następnego, i że wybrano pistolety. Znał się na rzeczy wyśmienicie. Leon słuchał go i zgadzał się na wszystko, zbyt zmęczony i osłupiały, aby jasno zdać sobie sprawę.
— To pierwszy księcia pojedynek? — zagadnął baron między dwoma kupletami.
— Pierwszy. Byłem parę razy świadkiem.
— Uhm! Cóż książę myśli robić do jutra?
— Nie myślałem o tem.
— Może pójdziemy?... — tonem i uśmiechem dopowiedział.