Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/230

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nie pytało o mnie dwóch panów?
Nie. Zwykli tylko znajomi i przyjaciele rzucili karty. Patrząc na nie, pomyślał z goryczą, że będą to ostatnie.
Na progu jego apartamentów spotkał go Bernard z miną tajemniczą.
— Jest u księcia dama! — szepnął.
Dama? Leon uczynił trzy kroki wstecz. Ta wiadomość była ostatnią kroplą przykrości.
— Co za dama? — zapytał.
— Nie znam. Mocno zawoalowana. Czeka od godziny w gabinecie obok sypialni.
Nie było rady. Trzeba było rozprawić się z damą.
Nie mogąc ukryć znudzenia, książę poszedł wprost do wskazanego mu przez Bernarda pokoju.
Dama na jego widok porwała się z otomany i ruchem tragicznym podniosła woal.
Była to ciotka Lawinja we własnej osobie.
— Wykradłam się do ciebie! — szepnęła.
— Dziękuję ciotce — odparł machinalnie, sam nie wiedząc, za co dziękuje.
— Wiesz! Już awantura głośna. Miałeś świadków księcia Armanda?
— Dotąd nie byli.
— Zaraz będą. Mój drogi, jestem na twoje usługi. Co myślisz robić dalej?
— Jeżeli nie zginę w pojedynku, wyjeżdżam natychmiast.
— Do Holszy?
— Nie, do Egiptu. Niedrów się czuję.
— A cóż z nią będzie?
— Z kim?