Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/231

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Z twoją panną? Pokaż fotografję! Przecie teraz musisz się z nią ożenić... na złość tym babom!
— Ciotko! Nie mam zamiaru z nikim się żenić. Sam sobie czuję się zbytecznym; czemże być mogę i dla żony? Zresztą panny Grzymalanki nie dostanę.
— Nie dadzą rodzice? Tem lepiej: to ją wykradniesz! Ja ci dopomogę! Znam się na tem. Zobaczysz, jak się to efektownie i gładko złoży. Tylko mi pozwól działać.
— Nie, ciotko! Tu niema nic do działania. Zresztą nie mam już żadnych pragnień. Tu chodzi o to, aby życie kończyć, nie zaczynać.
— Mon Dieu! Jak ty wzruszająco mówisz! Ona musi być śliczna. Pokaż fotografję!
— Nie posiadam, ciotko! — odparł, gawędą tą na nowo rozdrażniony i chcąc się «damy» pozbyć jak najprędzej.
Ale ona rozkoszowała się swym wybrykiem.
— Wyobraź sobie: powiedziałam w domu, że jadę do modniarki; dla zmylenia śladu zmieniłam trzy dorożki; po drodze zawoalowałam się szczelnie. Ach, gdyby mnie tutaj kto zastał!...
Nie można było zgadnąć, czy bała się tego, czy pragnęła.
Leon słuchał roztargniony, wstrząsany nerwowym dreszczem.
— Każ mi dać herbaty! — rozkazała ciotka. — Tylko czy ufasz swemu służącemu? Do czego to podobne, że jestem u ciebie o tej porze!
Mogła odejść, ale się nie ruszała.
— Wiesz? Baron Amadeusz dzisiaj przyjechał