Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/229

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ale Leon mówił dalej, nie zważając na przerwę.
— Pierwej jednak wymagam, aby mi wolno było wrócić do kraju i tam oświadczyć się pannie Grzymalance. Skoro ona, czego jestem teraz pewien, da mi odpowiedź odmowną, wtedy może matka rozporządzać moją osobą. Proszę zatem o parotygodniową zwłokę...
Księżna matka niewiadomo, czy słyszała koniec. Nie była zdolna do rozwagi. Porwała się z miejsca i drzwi ręką wskazując, zaczęła wołać głosem ochrypłym od wściekłości:
— To twoje ostatnie słowo! A zatem masz i moje ostatnie. Wychodź z tego domu! Nie masz matki! A za tobą, jak śmiecie, wyrzucam i twoją ówczesną przysięgę. Zwalniam cię! Żeń się z kim chcesz... Najlepiej z rynsztokową ulicznicą... i żyj z kim chcesz — bo dla nas jesteś umarły... Wychodź! wychodź!
Leon hardo podniósł głowę.
— Wyjdę i nie wrócę, i przyjmuję to, co matka śmieciem nazwała, a co mnie kosztuje życie. Żegnam państwa!...
Skłonił się i wyszedł. Teraz już się cofnąć — choćby chciał — nie może. Rozegrał ostatnią stawkę.
Przez cały dzień nie widziano go w hotelu.
Wróciwszy tam pod wieczór, nie wiedział, gdzie ten czas przepędził. Usposobienie jego, przeszedłszy fazy prawie bezprzytomnego wzburzenia, nienawiści, mściwości, obrazy, pogardy i wstrętu, stanęło wreszcie na biernej martwocie.
Oczekiwał teraz pojedynku, pragnąc zginąć, i jedynem pytaniem w hotelu było: