Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/228

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Z pośpiechem pakować kazała swe kufry. Z odjazdem czekała tylko rozwiązania awantury.
Około południa przyjechał książę Proński, ożywiony najlepszą myślą.
— Niema Lwa! Zaraz będzie. Żadnej kwestji, że ulegnie. Sprawa umorzona. Wprost stąd pojedziemy do książąt — mówił prędko, zacierając ręce i wyglądając oknem.
Potem się roześmiał cynicznie.
— Ależ bo mu siostra wykopała straszydło! Nie dziw, że się chłopiec wzdraga. Tu trzeba ryzyka samobójcy. Księżno Idaljo, wystawcie sobie ich pierwszy uścisk!
— Mój bracie! — upomniała księżna matka.
— Moja siostro! To tak między nami. Leonowi wystawiłem ją, jako hurysę!
— Zupełnie twe żarty nie na miejscu.
— Jak lewa łopatka przyszłej synowej!
Śmieli się z księżną Idalją.
Wtem lokaj otworzył drzwi i oznajmił:
— Książę Leon!
Umilkli wszyscy i wlepili badawczy wzrok we wchodzącego.
Blady był, widocznie bardzo zmęczony i chory.
Ukłonił się zdaleka etykietalnie i pozostał z kapeluszem w ręku, nie zajmując podanego fotelu. Gdy lokaj wyszedł, zwrócił się do matki i bez żadnego wstępu sprawę zagaił.
— Z księżniczką Caraman-Capet, lub inną jaką, do woli matki, mogę się ożenić!
— A co? Nie mówiłem! — zawołał wuj, wyciągając już do niego ramiona.