Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/226

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Figlarz z ciebie, Lwie! I dotąd miłość trwa? Osobliwość!
— Nie chodzi tu o moją miłość, ale o honor, wuju. Pannie Grzymalance dałem słowo, że ją poślubię. Matka wymogła na mnie zerwanie tego zobowiązania. Ale słowo moje zostało — i tego nie cofnę. Powiedziałem matce: ta, lub żadna! Zgodziła się na to. Teraz musi warunek ten znosić. Mój wuju, zniosłem i znoszę ja stokroć więcej, i tyle mię to kosztowało, że trudno teraz ustąpić.
— Więc się mścisz nad matką?
— Nie ja... mści się los!
— Wiesz, co cię czeka? — spytał ostro książę wuj.
Leon ramiona wzniósł i milczał.
— Czeka cię ostracyzm i pogarda. Pojutrze nikt ci ręki nie poda — notabene, jeśli cię kula księcia Caraman-Capet’a oszczędzi. Zostaniesz sam — rozumiesz — sam... cel pośmiewiska, plotek i komentarzy uwłaczających i przesadnych. Stracisz matkę, rodzinę, stosunki, znajomych — wszystko, coś dotąd posiadał. Opamiętaj się i cofnij. Do jutra sprawa ta pozostanie naszą własnością i tajemnicą. Matka na moją prośbę daruje ci i zapomni; nikt z nas ciebie nie zdradzi. Namyśl się. Noc długa, a tyś nie dziecko. Dla zobowiązania się młodzieńczego nie marnuje się życia, ani poświęca tyle. To śmieszne! Panna Grzymalanka pewnie dawno zapomniała o tobie i ani marzy, żebyś względem niej miał jakie obowiązki. Holsza jej się nie śni; a ty sam przecie nie wprowadzisz jej tam. To był melodram, Lwie. Dzisiaj odegrał się akt ostatni. Jutro będziesz kniaziem na Holszy i zaczniesz żyć i działać zgodnie z obowiązkami