Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/224

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nienia, pojęcia, czucia arystokraty wzdrygnęły się zgrozą przed obrazem takiej przyszłości. Zaczynał słabnąć, zaczynał się wahać.
Godzina była późna, gdy mu oznajmiono wuja Prońskiego — i nagle, na samą myśl, że to poseł o poddanie, zaciął się na nowo. Postanowienie jego, raz powzięte, tężało w walce.
Książę krotochwilny, pozornie dobroduszny, nie napadał odrazu, ani bawił się w świetne frazesy.
Stanął przed nim i, mrugając oczyma, rzekł:
— Co? Podpiłeś na dworcu, żegnając Izę?
— Bynajmniej, wuju. Nie było nawet o tem mowy.
— Ej! przyznaj się! Przecie bez racji nie robi się awantur. Ty zwłaszcza, taki delikatny...
— Ja też miałem nie jedną, ale sto racji.
— Żadnej — aby ubliżać matce, która pragnie tylko twego dobra.
— Ależ, wuju! Matka mogła mnie spytać, czy ja pragnę takiego dobra? Powinna była podzielić się ze mną zamiarem, nie zaś rezultatem.
— Co? Nie podoba ci się ta Francuzka? Ano? trudno — nieładna, trochę nawet krzywa, ale wcięcie się ma królowej i ma krewnych po wszystkich dworach Europy. Parantela, mój drogi.
— To niech ją bierze jaki parwenjusz, czy król bankowy. Ja nie potrzebuję łatania i cerowania swego rodu!
— Ale nie zaszkodzi dodać jeden klejnot. Poco się zżymasz, mój drogi? Przecie to nie przyjaciółka, ale żona! Ten młodzieńczy ideał...
— Wuju, zbytecznie kończyć. Rozchodzimy się