Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/181

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ani żadnej własności nie posiadam. Przebywam tutaj chwilowo; nie mieszkam nigdzie.
— Może pan znasz pana Grzymałę?
— Znam — lakonicznie odparł nieznajomy i zdawał się czegoś słuchać pilnie.
— Za nami jadą konni. To zapewne słudzy księcia. Przybywają w porę, bo oto w prawo droga do Czorbowca, a w lewo moja.
— Rozstaniemy się tedy. Jeszcze raz dziękuję panu, a żebym przy pierwszej sposobności mógł się wypłacić, proszę o nazwisko mego zbawcy, lub raczej dopełniam formalności poznania: Leon Holszański.
Nieznajomy konia szarpnął i znalazł się nagle o całą szerokość drogi oddalony.
— Moja usługa nie warta wypłaty, a moje nazwisko nie warte prezentacji. Szczęśliwej drogi życzę księciu — odparł, puszczając cugle wierzchowcowi i niknąc na zakręcie, w cieniu bocznej, leśnej drożyny.
Cwał koni na gościńcu dobiegał i po chwili ujrzał się Leon otoczonym kilkunastu hajdukami, wśród których przodował Siła zakurzony, z krwią zaschłą na twarzy, w poszarpanej liberji, a za nim wylękły, zielony ze strachu Szymon. Konie były pianą okryte.
Na widok pana zdrowego, spokojnego, ludzie osłupieli.
Spojrzał po nich. Przyjechali naturalnie nie w porę, aby go uwolnić, nie w porę nawet, aby zobaczyć i może poznać tajemniczego zbawcę, za którym zawarł się las, pełny zakrętów. Niezadowolenie też było w jego wzroku.