Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/180

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

gdzieby go mijali ci ludzie, pomyślałem, że na sądzie bożym tak władcę mijać będą jego dzieje i tak mówić. Wtedym Bogu podziękował, że księciem mnie nie uczynił.
— Może i pan dzisiaj miałeś sprawę ze mną w sądzie? — zagadnął Leon, jakby końca nie uważał.
— Miałem — lakonicznie odparł obcy.
— Mam nadzieję, że przegrałem.
— Nie, przegrałem ja. Byłem zresztą do tego przygotowany i stawałem tylko dla formy.
— Może mi pan teraz sam sprawę wyłuszczysz. Złożymy sąd we dwóch i rozstrzygniemy bez świadków i apellacji.
— Dziękuję księciu. Wyrok już zapadł, a ja apelować nie będę. Może też już koniec będzie ostateczny.
— Przegrywający rzadko bywa tak sprawiedliwym i spokojnym. Musiał pana proces zmęczyć i drogo kosztować.
Człowiek nic nie odparł i tylko przelotnie spojrzał na księcia, jakby go dopiero zobaczył. Oczy jego wpadłe, powiększone chudością policzków, miały w sobie coś tragicznego. Po oczach tych możnaby go poznać wszędy, choćby po latach. Mało się trafiało podobnych.
Książę ilekroć nań spojrzał, doznawał głębokiego wrażenia przykrości, a zarazem zajęcia. Zdawało mu się, że człowieka tego gdzieś, kiedyś, już widział.
— Zapewne pan mieszkasz niedaleko? — zagadnął. — Okolica pod Czorbowcem jest gęsto mniejszymi posiadaczami osiadłą.
— Tak, ale ja nie jestem obywatelem. Domu też