Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/178

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

tych. Jest to marzenie — a raczej — przywidzenie. Świat byłby za pięknym.
— Pan się oddajesz widocznie kwestjom socjalnym? — zagadnął książę takim tonem, jakby mówił: «Pan jesteś łachmaniarzem». — Zapewne pan jeszcze żadnej własności nie posiadasz. Takim ludziom świat się zawsze wydaje otchłanią krzywd, gwałtów i wyzysku... Do czasu naturalnie, aż sami cośkolwiek sobie zdobędą, bo wtedy przechodzą pod sztandar konserwatyzmu.
— Nie zupełnie tak jest, jak książę mówi. Nie jestem socjologiem. Władzę cenię i szanuję, a świata burzyć nie myślę, chociaż jak książę zgadł, niczego nie posiadam i nigdy posiadać nie będę. Nie przeszkadza mi to żałować rzeczy wielkich — umarłych — ludzi małych i biednych, podlejących duchowo po ruinie materialnej i nie mających znikąd, już nie pomocy, ale litości.
— Ludzie ci niezawodnie na los swój zasłużyli.
— Przepraszam. Powiedział książę: — «Ludzie nic nie posiadający nie mogą krytykować tych, którzy coś mają, bo nie dotknęli władzy». Nawzajem, jak książę może wdrażać się o biednych, małych, moralnie i materjalnie upadłych, sam nie zaznawszy nigdy ani biedy, ani upokorzenia, ani ruiny ducha i majątku? Moje marzenie o władzy jest przywidzeniem; księcia sąd o ludziach biednych — sądem ślepego o kolorach... Książę się marszczy; wyraziłem swą myśl może zbyt dosadnie...
— Marszczę się, bo mam, zdaje mi się zupełnie zwichniętą rękę. Ból ten nie usposabia mnie zbyt przychylnie dla owych maluczkich. Zresztą przy-