Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/171

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

strzelców konnych i pieszych; dowiedziano się, że książę sam w nocy wyjedzie.
Miasteczko tego dnia było bardzo wzburzone. W sądzie pokoju roztrząsano po kolei kilkanaście spraw książęcych z czynszownikami i chłopami. Zrozpaczeni przegraną, ludzie ci pili do późna po szynkach, oblegali mieszkania pokątnych doradców i podrzędnych adwokatów.
Na widok strzelców pijane gromadki zaczęły wołać: «Kniaże psy, kniażę psy! Huź ha, huź!» Pod wieczór odgrażano się już głośno na samego księcia.
Około północy Leon ubrał się, jak na polowanie, rozkazał osiodłać konia, a Sile i innemu pokojowcowi kazał sobie towarzyszyć i po chwili wyjechali za bramę.
Noc była wyjątkowo ciepła, jak na koniec września; księżyc świecił w całej okazałości. Jeden z kozaków jechał przodem i wskazywał drogę. Siła o kilka kroków za panem.
Minęli miasteczko, mimo spóźnionej pory gwarne i oświetlone. Rynek i podsienia karczem zawalone były wozami, wózkami, dryndulkami i końmi nieszczęsnych procesowiczów. Zdaleka poznano księcia.
Rozległo się parę gróźb i przekleństw.
Leon, jak zwykle, na otoczenie swe obojętny, podniósł głowę.
Wymijali właśnie kilka wozów pełnych pijanego chłopstwa. Wtem nagle z jednego chrypliwy, dziki głos krzyknął:
— Nażłopał się ty naszej krwi, przeświatły kniaziu — niemiecka gadzino! Teraz jeść będziesz nasze kości, boś resztę obdarł!