Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/170

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

brach zaczęły się pożary i bunty. O pożary nie dbał magnat. Na bunty wynaleziono sposób energiczny. Sprowadzono Niemców do robót polnych; miejscowym odmówiono zarobku.
Książę mało co wiedział o tem. Podpisywał tylko gotowe projekty w oznaczonej do takich zajęć godzinie. Podpisywał i chwilę słuchał rządcy — znudzony, ziewający, nie zadając sobie trudu myślenia. Rzadkie jego rozkazy były spełniane natychmiast, pieniądze płynęły, jak woda; Butner zaręczał, że wszystko idzie jak najlepiej; do pałacu dochodziły jedynie głosy pochlebstwa i służalczej uległości. Żył tedy spokojny i bezczynny, jakby na innej planecie, osamotniony teraz zupełnie, składając czasem tylko obowiązkową wizytę w Zabużu lub Czorbowcu.
U siebie w domu czas spędzał monotonnie. Czytanie i często całodzienne ataki spleenu przerywały konne spacery po parku, lub strzelanie wpół oswojonych sarn w zwierzyńcu.
Tak minęło parę miesięcy i jesień już nadeszła, gdy pewnego dnia goniec z Czorbowca przywiózł do Leona zaproszenie na łowy.
Miało to to być coś arcy-świetnego, dla arcy-świetnych gości, których lista najeżona tytułami, kończyła bilecik.
W dopisku była prośba o przysłanie psiarni i strzelców holszańskich do pomocy.
Wuj Proński lubił zawsze łączyć korzystne z przyjemnem.
Leon dał natychmiast rozkaz do łowczego i sam się stawić obiecał, o świcie, na zbornym punkcie.
Widzieli ludzie w miasteczku tabor z ogarami,