Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/172

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Było to tak niespodziewane i niesłychane, że księciu krew rzuciła się do twarzy. Ściągnął cugle konia i podniósł pręt.
Ale już Siła do śmiałka przyskoczył i rozległ się świst jego pletni, potem wrzawa, wycie, szamotanie się i przekleństwa.
Wozy stanęły. Książę znowu sam był na drodze z jednym tylko kozakiem.
Wjechano w bór. Sługa ciągle się oglądał, niespokojny o towarzysza, przerażony wrzawą za sobą — tajemniczą głuszą przed sobą.
Wreszcie ośmielił się przemówić.
— Miłościwy kniaziu, może zawrócimy po więcej ludzi. Tyle pijanego ludu! Może być wypadek.
— Ruszaj! — ostro odparł Leon.
Konie strzygły uszami. Księżyc zmieniał drzewa w widziadła. Cisza panowała uroczysta.
Jechali tak wiorst parę. Puszcze nietknięte od wieków, stały, jak mur niebotyczny, po bokach drogi.
Za jezdnymi rozległ się tętent konia.
Pokojowiec myśląc, że to Siła, nabrał ducha; ale jeździec równający się z nim nie miał biało-złocistej liberji i srokacza pod sobą.
Był to jakiś obcy, ciemno ubrany mężczyna, z czapką nasuniętą na oczy i podniesionym kołnierzem paltota.
Zrównał się i minął ich, nie pozdrawiając księcia, ani nawet patrząc w tę stronę. Po chwili tęgi kłus jego mierzyna ucichł w oddaleniu.
— Miłościwy kniaziu — tajemniczym szeptem odezwał się sługa. — Mnie się zdaje, że ten, co pojechał, to Isakowski.