Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/137

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

motny tkacz siedział skurczony w środku, czatując na zdobycz.
Myślami swemi zajęty, może nie zdając sobie sprawy do kogo mówi, Leon się odezwał znienacka:
— Profesorze, czego wart taki pająk marny, gdy człowiekowi krew wysysa i truje?
Uczony, jakby ze snu zbudzony, oczy naiwne i zdziwione na niego podniósł i chwilę myślał.
— Ano, to zależy od gatunku pająka — odparł wreszcie. — Jeśli okaz rzadki i osobliwy, to się go zachowuje, jeśli użyteczny, to się go oszczędza, a jeśli pospolity, to się go zostawia bez uwagi. Ten tu — ręką siatkę wskazał — jest cenny, bo żyje molami. Hoduję go, bo mole to moja antypatja.
Wrócił do swej obserwacji, ale po chwili, widocznie życzliwie dla młodego człowieka usposobiony, rzekł:
— Cieszę się, że cię pająki zajmują. Mogę ci w tym względzie zrobić przednią satysfakcję. Wczoraj znalazłem przecie okaz czerwony — osobliwość. Grzymała nie skłamał — jest pająk czerwony. Trafiłem nań niespodzianie w dębince za rzeką. Mogę ci pokazać.
— I owszem, profesorze, ale nie dzisiaj. Zmęczony jestem i mam inne zajęcie.
— Jak chcesz. Tylko trzeba wstać o świcie, bo inaczej nie uda się widowisko. Zdaje się, że i dzisiaj przyjdę za późno.
Po chwili nie było go już w mieszkaniu.
Leon zabawił jeszcze czas niejaki, chodząc wzdłuż i wszerz biblijoteki, potem wyszedł i skierował się do biura.
Wezwany pośpiesznie plenipotent zastał go w nieznanem nikomu jeszcze usposobieniu.