Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/136

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

szy dziedzicem, krwi tej wszystkiej synem, rodu swego żywem ogniwem.
Niewyraźne jego rysy i spokojną twarz zmieniła ta chwila do niepoznania. Nieubłagana twardość wyjrzała z kątów ust, zawziętość ze źrenic, nagle ściemniałych. Większym się zdał i silniejszym!
Żebyż tu teraz był Grzymała, apostołujący obowiązki księcia względem tej szlachty upadłej i znikczemniałej, której przedstawicielem w stosunkach z Holszą byli Sumorokowie! Teraz Leon-by mu potrafił odpowiedzieć.
Ale mroki biblijoteki, wypędzane przez słońce, mdlały i nikły, i razem z niemi opadało nadzwyczajne podniecenie i rozstrój młodzieńca. Chaotyczne myśli i gwałtowne wrażenie przechodziło w spokojne postanowienie, w jasny sąd o rzeczy.
Czul tylko nieznaną dotąd potrzebę rozmowy, usłyszenia głosu ludzkiego, otrząśnięcia z siebie przed drugim człowiekiem nawału zebranych uczuć.
Żeby tu teraz był Grzymała!
Książę odprostował zesztywniałe członki, ręką przesunął po zaognionych oczach i przeszedł się parę razy po pokoju.
W pracowni profesora ruch poranny się zaczynał.
Widział książę starego, jak sprzątał ze stołu przybory do pisania, potem zbierał graty potrzebne do badań na dworze, potem już będąc gotów do drogi, wstąpił do sal ze zbiorami, z lubością przeszedł wzrokiem po szafach i stołach i wreszcie u jednego z okien przystanął, czemuś się uważnie przypatrując.
Książę podszedł do niego i ujrzał siatkę pajęczą rozpiętą misternie od futryny do ramy. Sa-