Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/135

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

czeni. I szli parami — po dwóch: Holszański jeden i jeden Sumorok.
Więc na czele kniaź Lew i Michał Sumorok. Niby ojciec i syn, zbratani ofiarą jednego, wdzięcznością drugiego, zespoleni dłonią i sercem.
A potem kniaź Konstanty i synowie jego i Sumoroków trzech — ów Rafał spoliczkowany, ów drugi oszpecony przez żołdactwo dworskie i wisielec wreszcie — ów trzeci, którego jelita kniaź Andrzej wypruć kazał. Tu już zaginęło człowieczeństwo. Nie ludzie to, ale bestje.
Czy wszyscy? Czy i Sumorokowie grosz z myta pobierający pamiętni byli zasług dziada Michała i w prawie na ziemi życiem zapłaconej się czuli? Czy pamiętali dziada Lwa — owi Konstantynowicze i sam Konstanty?
A wreszcie i trzeci moment tych dziejów, upostaciowany w wyobraźni młodzieńca, na tle gasnących mroków wystąpił.
Książę August i Sumorok.
Tu bestja odrodziła się w szlachcie, tu było zrównoważenie! Zrównoważenie, a może logiczna sprawiedliwość wieków! — — —
Ten palący się młyn z zawieszonym haniebnie dziedzicem stu folwarków, zamków, wsi, potentatem krajowym i ten motłoch rozbestwiony, ten kat wracający po «szczenię» do zamku, tak żywo stanęli przed oczyma księcia Lwa, że nagle powstał, rękoma ciężko o stół się wsparł i w tę próżnię, pochylony roziskrzone źrenice wytężył.
W tej chwili po raz pierwszy poczuł się tej Hol-