Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/134

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Tyle było w pamiętniku z dokumentów. Resztę książę Lew dosnuwał już sam sobie.
Sumorokowie dalej wegetują, do ziemi swojej przeklętej przywarci. Tradycją do nich przyrosło bałwochwalstwo dla tych zagonów, taką ceną nabytych.
Ojciec i brat starszy księcia Lwa zostawiają ich na miejscu — wstrzymują się z wypełnieniem swego prawa. Inne czasy — inni ludzie!...
Apopleksja kniazia Konstantego, banicja kniazia Andrzeja, nawet mord księcia Augusta, przesłoniły lata, przesłoniły jeszcze bardziej zmiany wyobraźni, myśli, celów, sposobu życia.
Dawne wspomnienia zostały w pyle archiwum — i dopiero teraz, po latach, jak widmo, jak zmora, z cmentarza czasu wystąpiły przed oczy młodzieńca, obcego ziemi, rodowi swemu, historji, tradycji, miejscowym ludziom i stosunkom.
Mylił się książę Lew, sądząc, że trzy noce zajmie mu odczytywanie rękopisu. Pierwsza zaledwie dobiegła kresu, gdy oczy jego stanęły na ostatniej karcie.
W biblijotece panowało światło podwójne: budzącego się poranku różowo złote i gasnącej lampy żółto-brudne.
Książę głowę na poręczy fotelu złożył, ręce odrzucił i przymkniętemi oczyma w próżnię pokoju się zapatrzył. I tak kolejno powtarzały mu się obrazy z rękopisu, który przed nim rozłożony leżał.
A tak były jaskrawe i plastyczne, że sądził, iż nie czytał o nich, ale sam je przeżył, że je widzi, słyszy — zna wszystkich.
Tam po kątach, gdzie mrok wyganiała zorza, przechodzili powoli, ożywieni, w ciało i krew oble-