Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/132

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

na siodło swe rzucił i jak potępieńcy unieśli w czarną noc, w popłochu wcale nie postrzeżeni.
«Na Karawice stał zawsze wiatrak, z daleka na wzgórku przeklętym widny. Gromadka jezdnych tam się zatrzymała, zapalono pochodnie. Wówczas ten, co kniazia wiózł, na ziemię go zrzucił, z konia zsiadł.
«Młody był, ale w tej chwili do człowieka niepodobny.
— «Powrozów! — krzyknął.
«Kniaź na niego popatrzał:
— «Ktoś ty człowieku i co myślisz ze mną czynić? — spokojnie spytał.
— «Jakeś ty z nas w tem miejscu jelita ciągnął, tak ja twoje pociągnę!
— «Tyś Sumorok?
— «Sumorok! — tamten odparł.
— «To nie dziw, żeś na kata się zdał!
«I więcej kniaź słowa nie rzekł, ani ust, ani oczu nie otworzył.
«Sumorok do wiatraka go przywlókł, za nogi do dolnego skrzydła przywiązał.
— «Puszczaj młyn! — krzyknął.
«Wicher był straszny. Skrzydła poczęły się szalenie obracać, czasem słychać było głuche uderzenie ciała o drzewo.
— «Pal! — krzyknął Sumorok.
«A gdy ludzie nagle zgrozą wytrzeźwieni, stali zmartwiali — pochodnię najbliższemu wyrwał i smolne deski wiatraka od dołu podpalił.
«Młyn stanął w ogniu, jak świeca i teraz zobaczyli ludzie ciało, podnoszące się ze skrzydłami do góry i spadające do ziemi, łuną pożaru, jak w dzień oświetlone.