Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/131

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zamek na Holszy przestał być warownią: książęta — strażnikami tej części kraju. Armaty pordzewiały, broń zniesiono do zbrojowni, milicję rozpuszczono lub zamieniono w pokojowców. Zwodzony most zastąpiono stałym; żelazne odrzwia bramy stały otwarte. W zamku bawiono się, śpiewano, grano, polowano.
«Dziedzic ostatni, książę August, od poddanych swych nie potrzebował usług, ale niewoli; od gubernatorów i dzierżawców, nie koni i pachołków do chorągwi, ale pieniędzy. Podniesiono opłaty i czynsze, cofnięto zapomogi. Trzy lata z rzędu głód ściskał okolicę; książę nie pofolgował — nie mógł się ograniczyć. I oto pewnego dnia wybuchła katastrofa — lud powstał.
«Powstała wieś jedna, Krasne Sadyby, wieś posiadająca najtwardszego gubernatora i sąsiadująca z Karawiką. W zamku nie przeczuwano niczego.
«W noc to było jesienną, wietrzną i czarną. Szara masa ruszyła, jak szarańczy głodnej ławica, szła cicho, tajną jakąś organizacją wiedziona — kolumnami przez pola i lasy. Przy zamku skupiła się, i jak piorun spadła, zalała dziedzińce, kurytarze, parła się naprzód, bijąc służbę po drodze.
«Tak się to nagle stało, że księcia z gośćmi czerń opadła w sali jadalnej przy wieczerzy. Powstał popłoch nie do opisania, sekunda nierównej walki — padł, kto nie umknął.
«Księcia porwało sto ramion, uniosło z sali, z zamku, za bramę. Czerń rabowała, wyjąc, pijana i rozbestwiona, a tymczasem kilkunastu wybranych snać naprzód za bramą dosiadło koni, kniazia jeden