Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/125

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.



VI

Zdawało się profesorowi, że o północy ktoś do niego wszedł i cicho minął pokój. Ponieważ zaś nikt się do niego nie odezwał i nie zatrzymał przy zbiorach, więc nie zwrócił na zachowanie spóźnionego gościa żadnej uwagi.
W biblijotece zapaliło się światło olejnej lampy, i przy tym blasku ukazała się blada twarz księcia Leona.
Usiadł wygodnie w fotelu, rozłożył rękopis i czytał z pewną trudnością z początku i bez żadnego zajęcia dla treści. W miarę jednak odwracanych kartek i mijających godzin, czytał coraz żywiej i ciekawiej.
«Roku Pańskiego 1546-go kniaź na Holszy i Czartomlu Lew Konstantynowicz, zapędziwszy się w utarczce opodal zamku, opadnięty został przez ćmę wrażą — i bliski zguby, gdyż konia pod nim ubito i pętlę już na szyję rzucono. Doskoczył mu z pomocą, sam jeden przeciwko stu, dworzanin rękodajny Stefan Sumorok, człek nieludzkiej siły i ryzyka. Tedy najbliższym na karki się zwalił, siedmiu usiekł, a mając ramię prawe strzaskane, lewem księcia uchwycił, w całym rynsztunku z ziemi podniósł, na konia swego wsadził i uszedł z ukropu. A w tem doskoczyli drudzy i osłonili kniazia omdlałego.