Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/123

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nie wracał, tembardziej w tak zmienionej roli. To było dla mnie szczytem nieprzyjemności.
Grzymała triumfująco się uśmiechnął.
— Po tym okropnym wypadku zebrało się u nas kilku sąsiadów. O niczem innem nie mówiono. «To-ci los dla młodszego księcia! To-ci niespodzianka!» — wykrzykiwali. — Gabrynia nasza wtedy odezwała się, i co do słowa to samo rzekła, co książę przed chwilą: «Jestem pewna — powiada — że książę Leon śmierć brata odczuł, jako boży dopust, a od zajęcia jego miejsca wykupiłby się ceną całego dziedzictwa». Takem i ja myślał i potwierdził.
Książę nisko głowę schylił i milczał.
— Oczekują też ludzie po księciu wielkich rzeczy i codzień po dworach szlachty, po wsiach i miasteczkach pytanie obiega: Co z Holszy słychać?
— Teraz pan powiesz, że nic nie słychać... i nic słychać nie będzie.
— Nie. Ja im powiem: «Poczekajcie, aż książę z płuc się pozbędzie cudzego powietrza, z duszy chorobę wypędzi. Wtedy zobaczycie, że dziewczyna ta i ja — cośmy go znali — nie mylimy się w sądzie!...» A teraz ja precz sobie pójdę, bom już dość księciu czasu zabrał, a tu jakieś papiery leżą...
Wstał i skłonił się z uszanowaniem.
Książę rękopis z stołu wziął i pokazał mu.
— Sumoroków sprawa — zawołał młody obywatel.
— Znasz ją pan?
— Doskonale! Szkoda mi księcia, że to czytać będzie, bo to jakby się na straszną ranę patrzyło! Ale chwała Bogu, że książę to do rąk wziął. Może się ta rana choć po trzystu latach zagoi.