Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/121

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

łyby mnie obce kraje, nie stygłbym przy cudzych ludziach, alebym się rozpalał, o swoich mając staranie. Sytby był każdy, wesół, spokojny, jak do ojcaby szedł do mnie. Takbym czynił i żadna mocby mnie od takiego celu nie mogła odwrócić i na nichym się nie oglądał, mając przed sobą takie ruiny w pamięci — dziadów chwałę!
Przestał mówić. Blade, przeźroczyste czoło na białej, wypieszczonej dłoni wsparłszy, książę Lew go słuchał, już nie przerywając, ani przecząc.
Wpółprzymknięte jego oczy były zamglone, rysy nieruchome. Zwykły tylko spazm niekiedy po nich przelatywał. Nie obraził się sądem i krytyką w słowach zapaleńca zawartych, ale i nie rozgorzał rzuconym programem.
Po chwili milczenia ręką po czole przeszedł, głowę podniósł i głosem powolnym i cichym, może tylko nieco gorzkim odparł:
— Panie Grzymała! Ażeby to uczynić, trzeba być zdrowym, młodym i silnym. A ja niczem z tego nie jestem. Plan pański możeby mnie pociągnął przed pięciu laty. Teraz już zapóżno zaczynać; teraz chciałbym ze wszystkiem kończyć. Jestem przeżyty i do niczego niezdolny. Wierzę, że panbyś tak uczynił. Wyglądam przy panu, jak karzeł przy olbrzymie. Ano — arystokracja przeżyła swój czas i skarlała, inteligencja panować będzie — jej teraz wiek! Nie myśl pan, abym zaślepiony był i pyszny. Przyznaję wam wyższość.
— Niech książę nam przyzna równość i poda rękę! — rzekł Grzymała serdecznie, ze współczuciem.
— Moją rękę i przyjaźń posiadasz pan oddawna,