Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Pan powiedziałeś «na szczęście» — przepraszam! Wzajemnie powiem panu: że pan na szczęście tego nie doświadczasz, co to niczego nie pragnąć, i o niczem nie myśleć. Choroba wieku ominęła pana.
— To dziwne! — odparł Grzymała poważnie i serdecznie. — Mnie się zdaje, że na miejscu księcia jabym był niezmienne szczęśliwy. Czegobym ja nie zdziałał!
— Na mojem miejscu... byłbyś pan mną! Przedmioty widziane zdaleka — tracą cienie.
— Może być — odparł zamyślony Grzymała.
— Niezawodnie — potwierdził Leon, zapalając się do tematu. — Panu się zdaje, że ja mogę co zechcę! Złudzenie! Ja mogę tylko nie chcieć! Należę już przez to samo do malkontentów, że to czuję i mówię panu. Ale, w każdym razie, powiedz mi pan: cobyś zrobił na mojem miejscu stojąc w świecie?
— Ano, a jak się książę rozgniewa?
— Panie Grzymała, ja się nigdy nie gniewam, a tembardziej na pana. Gdybym słyszeć nie chciał, nie zapytałbym.
— No to powiem — zawołał stanowczo młody człowiek. — Naprzód, gdybym stał na miejscu księcia, tobym się nie czuł na świecie, ale w kraju. — Gdybym ja to mógł, gdybym mógł! — powtórzył Grzymała. — Mieliby biedni u mnie chleb, zrujnowani kredyt, skrzywdzeni opiekę. Nie tknęłyby niemieckie ręce mojej ziemi, ale bratnie; nie żywiłyby się pasorzyty, ale ludzie uczciwi i potrzebujący na moich folwarkach i urzędach. Nie byłoby lichwy po wsiach i nędzy po miasteczkach, nie wyszedłby grosz z ziemi za granicę, ale do niejby wrócił. Nie widzia-