Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nie żartuję! Radbym, żebyś pan uważał mię za przyjaciela. Radbym na to zasłużyć.
Grzymała się zaśmiał. Śmiechem tym dobrodusznym pokrywał on zwykle swe wrażenia.
— Dziękuję księciu za dobre słowo. Mało się takich w życiu słyszy. A księciu jakże te lata zeszły za granicą?
— Cieszę się, że już minęły... oto ich historja — z uśmiechem nieokreślonym odparł Leon.
Grzymała bystro na niego spojrzał.
— Zmieniły one księcia i zestarzały. Trudno poznać! Dawno już pewnie książę nie polował?
— Owszem, bardzo niedawno — na tygrysy.
— Ji! albo to polowanie! To już wojna! Dobry koń i sfora chartów, to mi łów! Służyło to lepiej księciu na zdrowie, niż tygrysy.
— Dobre konie nie przynoszą Holszańskim szczęścia.
— Książę ma na myśli nieszczęsny wypadek z księciem Alfredem? Albo to koń był winien?
— A cóż?
Grzymała przeraził się swej szczerości i myśli. Mimowoli na drzwi spojrzał, czy kto więcej nie słyszy. Leon spojrzenie to przejął i może zrozumiał, bo natychmiast rozmowę zmienił.
— I pana te lata zmieniły, zestarzały! Są rzeczy widocznie na które nie poradzi bohaterstwo. Są braki, których nic nie zapełni. Osiwiałeś pan przed czasem.
— At, nie mocną mam głowę, a że nią często o mur bić trzeba, to się do reszty rozkleiła. Książę tego na szczęście nie doświadcza, co to pragnąć a nie osiągnąć i pod górę młyński kamień toczyć.