Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Leon w milczeniu głowę skłonił, a Grzymała dalej mówił:
— Tej nie wydałem jeszcze za mąż. Ta mi do czasu pociechą jest w domu i osłodą. Ciężko mi pomyśleć, że już na nią kolej teraz przychodzi i może rychło mnie porzuci. Takeśmy się zżyli z sobą!
Książę głowę podniósł. Chwilę w zamyśleniu oknem wyglądał, potem zlekka się uśmiechnął.
— Przypominam sobie, że ongi, polując razem, opowiadałeś mi pan o kuzynce, swojej narzeczonej. A ukochana pańska... zapewne już żoną została?
Twarz Grzymały nagle spochmurniała, a słoneczne, dobre oczy cieniem smętnym się powlekły.
— Ukochana... nie moja już... nie moja! — powtórzył. — Innego pokochała, a że sierotą była, więc matka moja jej matkę zastąpiła na weselu. W naszym domu się odbyło — mojem staraniem. Już dawno — trzy lata minęło. Stare to dzieje.
Urwał i po gęstych włosach ręką przeszedł.
Wtedy zauważył książę Lew, że włosy te na skroniach srebrzyły się już przedwczesną siwizną.
Przypomniał sobie, że Grzymała był jego rówieśnikiem.
— Widząc obrączkę na ręku pana, myślałem, żeś się pan ożenił — rzekł.
— Ożeniłem się — potwierdził gość.
— Taak? — szepnął zdziwiony Leon.
— Książę się dziwi? Naprawdę, to śmiesznie wygląda! Ale kto kiedy zawodu serdecznego doznał i przebolał, ten widząc ból cudzy, powodem zawodu być nie chce. Ożeniłem się rok temu. Matki w domu